piątek, 23 października 2015

Siedem: Znów ciemność. 13 sierpnia 2009

Postanawiam skończyć z wieczną ucieczką. Tym razem ja poprowadzę grę, choć nikt się o tym nie dowie. Nie ma mowy o całkowitym zdemaskowaniu, ale tym razem nasze szanse są równe. Jesteśmy w Wiedniu, w moim mieście, tutaj panują inne zasady. Będę walczyć na swoich warunkach. Te odważne myśli towarzyszą mi, kiedy stawiam kolejne kroki w stronę osoby, z którą zupełnie nie mam ochoty rozmawiać. Jej jednak zależy na tym bardzo, a ja dochodzę do wniosku, że przemęczę się przez te kilka minut, zatajając podstawowe informacje. Tylko w ten sposób dowiem się, co pozostawiłam w Denver i co powinnam zrobić… Być może nie obejdzie się bez pomocy od kogoś innego. Raz w życiu czuję, że mam do kogo się zwrócić.
Nie... Po raz drugi, lecz o tym pierwszym lepiej nie wspominać… Jak zawsze milcz, dziewczyno, cicho sza.
Otrząsam się z resztek nieprzyjemnych wspomnień i podszeptów chłopaka, na którego temat zamilkłam na wieki. Patrzę w oczy zbliżającej się istoty, opanowuję obrzydzenie. Nie ze względu na wygląd, bo on się nie zmienił. Średniej wielkości czarny tunel w prawym uchu, włosy w kolorze słomy opadające na wydatne kości policzkowe. Wygląda w porządku, odrzuca mnie fakt, że po prostu tutaj jest. Dwulicowa i interesowna. Grubą warstwą kłamstwa maskująca to, w jaki sposób żyje oraz w jakim niegdyś syfie przyszło jej się obracać. Niestała.
Czy Dallas żywił do niej kiedykolwiek jakieś uczucia? Chyba nie.

– Dawno się nie widziałyśmy – słyszę, a okropny, nieszczery grymas wykrzywia jej wydatne usta na podobiznę uśmiechu. – Wszyscy cię, złotko, szukali w popłochu.
– Cześć, Sheila – mówię tonem suchym jak wióry. – Czego więc wszyscy chcą ode mnie?
Parska śmiechem, jakbym powiedziała coś niesamowicie zabawnego. Zakłada niesforny kosmyk cienkich włosów za ucho. Bierze mnie pod ramię, wpijając długie paznokcie w skórę i zmierza w stronę okolicznego parku, do którego tak lubiłam chodzić z dziadkami w dzieciństwie.
– Zachowałaś się jak dziecko, którym w zasadzie jesteś…
– Jesteś o pół roku młodsza, zapomniałaś? – wchodzę jej w słowo, ale zbywa mnie lekceważącym machnięciem dłoni.
– Nieistotne. Nie podejrzewałam, że po prostu, jak tchórz, który nie potrafi przyjąć konsekwencji własnych błędów, zwiejesz z kraju – kontynuuje z zarozumiałą miną. – Nie pasujesz do nas. Gdyby to zależało ode mnie, już dawno zerwałabym współpracę z tobą. To tylko Dal wciąż cię trzyma.
– Dallas robi to wbrew mojej woli – mówię przez zaciśnięte zęby.
Siadam na ławce i wpatruję się w czubki swoich butów, a potem na zieloną wciąż trawę. Po drugiej stronie, za drzewami, jakaś grupka dzieciaków wybucha salwą śmiechu. Nawet urocza sceneria parku nie jest w stanie poprawić mi nastroju. Czuję się, jakby ktoś przyciskał mi kamień do pleców. Te dzieci nie mają pojęcia, jak cudownie jest być w błogim stanie nieświadomości. Nie znać prawdziwych problemów i udręk, nie wiedzieć, co znaczy cierpieć. Ale nic na to nie poradzę. Trzeba liczyć się z tym, że życia się nie wymieni. Ma się tylko jedno.
Prostuję się, rany na plecach i boku znów zaczynają okropnie piec. Być może nieodpowiedzialne z mojej strony jest nic z nimi nie robić, zaciskać jedynie zęby, kiedy bolą. Ale nie chcę wracać do wydarzeń z Denver, nie chcę nikomu o nich mówić. Może wkrótce będę musiała...
Ciężkie westchnienie blondynki siedzącej obok wyrywa mnie z zamyślenia.
– Trave ma rację, jesteś niereformowalna. Gdybym przyszła z nim, może bardziej przemówiłby ci do rozumu, ale jak zwykle woli bardziej efektowne wejścia.
Składam jej słowa w zrozumiałą całość, ponieważ zawsze mówi nieco chaotycznie i robi mi się niedobrze. Ciałem wstrząsa niekontrolowany dreszcz, którego nie potrafię opanować. Najpierw przychodzi mi na myśl miliard przypuszczeń i wątpliwości, a potem… cisza. Nawet mój umysł jest w ciężkim szoku, nie potrafi znaleźć konkretnej reakcji, jaka powinna nastąpić. Pewnie tysiąc małych, szarych komórek biega szaleńczo po całym moim mózgu, bez opamiętania wyrzucając wszystkie teczki z folderu „pamięć podręczna” i „jak zachować się w przypadku powrotu osoby, z którą za wszelką cenę spotkania pragniesz uniknąć”.
– Travis… tutaj… jest? – krztuszę się każdym nieprawdopodobnym słowem, ledwo wyduszając z siebie dźwięki przez zaciśnięte gardło.
Kiwa twierdząco głową. Przed oczami latają mi mroczki i krew pulsuje mi w uszach. Witaj, koszmarze… Muszę jakoś uratować się przed niewygodną dla mnie sytuacją. Chwytam ostatniej deski ratunku. Na Sheilę łatwo jest wpłynąć, jeśli odpowiednio dobierze się słowa. Biorę głęboki oddech i patrzę wprost w jej szare, beznamiętne tęczówki.
Można o niej powiedzieć wiele złych rzeczy, ale posiada jedną z bardziej pozytywnych cech: potrafi zrozumieć ciężką sytuację. Przeszła wiele, sama również dużo ma za uszami, ale życie dało jej w kość. Historia tego, w jaki sposób ją poznałam, jest krótka i żałosna. W wieku szesnastu lat dorabiała sobie, łapiąc co bardziej tolerancyjnego mężczyznę, któremu nie przeszkadzał jej biedny wygląd i dawała się wykorzystywać. Dallas, widząc ją codziennie w tym samym miejscu, wpadł na bardzo dobroduszny pomysł zaopiekowania się nią. Nie, myli się ten, kto myśli, że to z dobrego serca. Nigdy nie dowiem się, co go do tego skłoniło, ale chyba po prostu lubił być tym panującym i łaskawym, którego całuje się po rękach za podarowanie potrzebnych pieniędzy, a tych akurat miał jak lodu. Poza tym posiadała mnóstwo potrzebnych mu wtyków, bo w Denver znała prawie każdego, a z co najmniej połową się przespała. Smutne było życie Sheili Baseville, smutniejsze od mojego – ja przynajmniej miałam zawsze dach nad głową.
– She, posłuchaj mnie – odwracam się ku niej gwałtownie, a ona aż podskakuje z zaskoczenia. – Nikt nie może mnie tutaj znaleźć. Nie mogę wrócić do Denver, nie mogę dalej uczestniczyć w tej idiotycznej zabawie. Koniec z tym.
– Wiem, co wydarzyło się wtedy u Crew – oświadcza spokojnie, ignorując moje słowa. Ogląda obojętnie swoje wypielęgnowane paznokcie. – Zrobiłaś niezłe przedstawienie. W sumie nawet zabawne.
Dłonie same zaciskają mi się w pięści. A więc tak to wszyscy widzą? Z frustracji nie wiem nawet, co powiedzieć. Pobłażliwy ton Sheili wyprowadził mnie z równowagi. Uważają mnie za kogoś, kto nie wie, co się wokół niego wyprawia, kogo mogą doprowadzić do szaleństwa najprostsze zagadnienia. Nie znają prawdziwego powodu, nie obchodzą ich uczucia. Do cholery, nikt nigdy nie potraktował mnie poważnie!
– Dla ciebie to było przedstawienie – wymawiam głoski powoli, nasączając każdą jadem i wściekłością. – Ale ten „występ” nie był zaplanowany i słono mnie kosztował.
Obraca głowę i po raz pierwszy patrzy na mnie z jakimś zrozumieniem i współczuciem.
– Daj mi dwa tygodnie – proszę, nabrawszy głęboko powietrza. – Dwa tygodnie, czternaście dni. Zajmij czymś Dallasa, nie wiem, wymyśl jakiś powód, dla którego powinien dać mi spokój. Albo powiedz, że masz jakiś problem. Tobie będzie chciał pomóc najpierw.
Waha się, rozważając moją prośbę. Powinna się zgodzić, błagam, niech się zgodzi…
– No i co będę z tego miała? Dlaczego powinnam ci pomóc?
– Bo niegdyś byłaś moją przyjaciółką, nędzna wywłoko – myślę sobie z irytacją, ale zdobywam się na lekki uśmiech i głośno mówię: – Ponieważ cię o to proszę. Ponieważ rozumiesz, jak to jest.
Znowu wybucha śmiechem. Przeczesuje dłonią włosy i wstaje, zupełnie już tracąc mną zainteresowanie. Wpatruje się w jakiś punkt za parkiem. Kiedy założy szpilki, jest dużo wyższa ode mnie. Wygląda jak młodziutka nauczycielka pouczająca niesforne dziecko. Czuję się stłamszona, ale nie tracę panowania nad sobą. Jak to mówiła psycholog? Wyobraź sobie krople deszczu i je licz?
No to wyobrażam sobie te krople, żeby tylko nie uderzyć tej okropnej, ozdobionej makijażem buźki. Taka elegancka, a kiedyś babrała się w najgorszym brudzie. „Jedna, druga, trzecia”.
– W porządku, mogę ci pomóc – odpowiada w końcu głosem przekazującym jasny komunikat: „to ja tutaj rządzę”. – Ale jeśli mi się nie uda, to nie będę specjalnie dla ciebie tego odkręcać. W ogóle nie zasłużyłaś na moją pomoc.
Dlaczego nagle te krople robią się takie duże i ciężkie? Kiwam powoli głową, zgrzytając zębami i liczę dalej – „czwarta, piąta, cholera, szósta, możesz już sobie iść?”.
– W porządku, tylko… Nie mów Avisowi, że ze mną rozmawiałaś. I jeśli jakimś przypadkiem dowiesz się o miejscu mojego pobytu, nie zdradzaj nikomu.
Uśmiecha się zarozumiale kącikiem ust. Z dumą przemierza parę dostojnych kroków i odwraca się w ostatnim momencie, przybrawszy jedną z najbardziej koszmarnych, złośliwych min.
– Być może jeszcze będziesz żałować, że poprosiłaś mnie o przysługę, złotko.
Jedna z tych zasranych kropel robi się coraz większa i większa, a potem wyobrażam sobie, jak spada na Sheilę, miażdży ją wprost na chodniku, a ona krzyczy, błagając o pomoc…
Wzdycham, rozluźniając zaciśnięte szczęki i ze zdumieniem stwierdzam, iż pogryzłam sobie wargi do krwi. Wypluwam czerwoną ciesz na trawę, poprawiam torbę na ramieniu. Idę w stronę poczty, starając się zapomnieć o słowach, które przed chwilą padły w moją stronę. Chyba popełniam wielki błąd, a zemsta nadejdzie bardzo szybko. A jednak chcę wierzyć w Sheilę, wierzyć, że mi pomoże.

***

Spoglądam w każde okno po kolei, ale wszystkie są ciemne i to mnie niepokoi. Jakieś ukłucie w sercu podpowiada mi, żeby w ogóle nie rozmawiać z Reginą. I tak dowiedziałem się już wiele, ale… Ona coś ukrywa. Wiem o tym.
Cały dobry nastrój, który zdążył powrócić podczas tego długiego dnia poza miastem, nagle gdzieś się ulatnia, ale nie daję nic po sobie poznać. Ignoruję gulę narastającą mi w gardle z niewiadomego powodu. Przyklejam do ust najszerszy ze swojego repertuaru uśmiechów. Dotykam ramienia Line, siedzącej obok. Żadne z nas nie chce wysiąść z samochodu. Mam wrażenie, że to jakaś ważna chwila, która daje początek czemuś ważnemu. Chyba się trochę boi.
Odnajduję dziewczęcą dłoń w cienkim swetrze i delikatnie wsuwam palce w jej rękę, opuszkami przecierając nadgarstek.
– Może nie powinnam? – pyta w końcu. – To chyba będzie dla niej trochę…
– Wymigujesz się, różyczko – przerywam jej, nie przestając patrzeć w jej ciemne tęczówki. – To tylko moja siostra. Trochę poraniona życiowo, ale to nie czyni z niej potwora.
– Wiem przecież. Chodzi o to, że może to nie jest odpowiedni moment. Rozumiesz, dopiero co przyjechała do w zasadzie obcego jej świata… Pewnie oczekiwała, że będziesz sam…
Milknie, nieco zażenowana. Może mieć trochę racji. Regina zapewne wróciła do Wiednia z oczekiwaniem, że wszystko będzie jak dawniej. Ale życia naszych rodzin rozłączyły się już dawno. Nieuniknione były zmiany i kolejne kroki do przodu.
Gdybym tylko wiedział, co myśli i planuje…
– To ja jutro wpadnę – informuje mnie cicho, zbierając się już do wyjścia. – Przyniosę jej trochę ciuchów czy coś, bo pewnie w jednej walizce nie zdołała wpakować tyle, ile jej potrzeba. I… Pogadaj z nią dzisiaj, ale nie mów jej, że ja cokolwiek wiem. Nie zaufa mi wtedy.
– W porządku – wzdycham. – Addie, wiesz co?
– No?
– Mam niewiele wolnego czasu, ale postaram się podzielić go po równo na was dwie, wiesz? – ciągnę ją jeszcze na chwilę do siebie. Po tych kilku dniach chłodnego dystansu ciężko mi się z nią rozstawać, poza tym nie wiem, co mnie czeka wewnątrz mojego własnego domu. – Serca mam trzy, jedno do ciebie, jedno do niej, a jedno do gitary – dodaję pół żartem, pół serio.
– A u mnie na ciebie przypadają dwa, bo jesteś taki gruby…
Wieczorną ciszę rozdzierają dwa niekontrolowane rechoty, które sprawiają, że sąsiadka z naprzeciwka szybko zamyka okna. Chyba nie przepada za radością i energią dwójki młodych ludzi, która właśnie rozpoczyna jakiś nowy etap w swoim życiu.
A może po prostu naprawia ten stary?

***

Denver, 23 listopada 2008

Wiedniu,

Ja po prostu wiedziałam, żeby rozmawiać dziś z Avisem. Mogłam wykombinować coś na szybko, powiedzieć, że źle się czuję... Ale omotał mnie nagły przypływ odwagi. Nie powinnam go nigdy słuchać.
Ze wściekłą pasją oddawałam się swojej ulubionej czynności – szkicowi. To nie był dobry dzień, rano cudem uniknęłam kłótni z ojcem, a w szkole wszyscy zupełnie mnie ignorowali. Rysunek mnie relaksuje. Rozłożyłam dwa pudełka węgli o różnej grubości i zamaszyście kreśliłam kontury rozwianych wiatrem drzew, kiedy uchyliły się drzwi. Siedziałam jak na szpilkach, spodziewając się Dallasa z ochrzanem za czwórkę minus z informatyki (do której oczywiście zawsze kazał mi się przykładać), ale to był Trave. Z głośniejszym biciem serca gwałtownie odłożyłam ołówek, gotowa kazać mu się wynieść.
Cześć, Gin – przywitał się radośniej niż zwykle, co od razu wzbudziło moje podejrzenia. Co słychać?
Daruj sobie grzeczności – odparowałam, cofając się z krzesłem do tyłu. Od razu postąpił krok w moim kierunku. – Czego chcesz?
Mam coś dla ciebie.
Miał na sobie imponujący płaszcz, który tak zawsze mnie w nim pociągał. Z ciemnymi włosami do ramion wyglądał jak staromodny sekretarz. Bardzo podejrzany sekretarz. Wyjął coś spod tego ciemnego, wierzchniego okrycia i zamachał mi przed oczami. Wyjęłam mu z dłoni kartkę i wgłębiłam się w równy druk. Zimne czubki jego palców poczęły sunąć po tyle mojej szyi. Wyraźnie bawiła go moja nerwowość.
Skąd to masz? – zapytałam równie chłodno, jak jego ręce. Nie miałam nawet odwagi ich odtrącić.
W moich dłoniach drżała kartka papieru, pokryta równym drukiem.
I zanim zdążyłam cokolwiek z siebie wykrztusić, zgasło światło, a chłód jego dotyku oplótł mnie jak przenikliwie lodowata woda.

Wywaliło korki. Za bardzo się boję, żeby wstać i coś z tym zrobić. Nienawidzę ciemności.
Ostatkiem sił dobrnęłam jakoś po tę kronikę, a teraz siedzę pod kanapą, świecąc sobie jakąś miniaturową latarką, którą wygrzebałam z szuflady w kuchni. Czytam ten wpis z każdym słowem spokojniej, co jest dość osobliwe, zważywszy na to, że dotyczy tego, o którym wolałabym zapomnieć.
Zaznaczam nierówną strzałką numer strony, na której opisałam dokładnie ostatnią sytuację, kiedy zgasło światło. Mam nadzieję, że gdy przeczytam jeszcze raz o tamtym wydarzeniu, chociaż fragment, to w spokoju wstanę z podłogi i przestanę się trząść. Dam sobie radę, tak jak wtedy.
Słyszę dźwięk telefonu. Spoglądam na niego trwożnie i zamiera mi serce. Znam ten numer. Ledwo oddycham ze zdenerwowania, ale schylam się po słuchawkę i wtedy obezwładniający ból przeszywa mi kark, żebra, biodra, dół pleców. Całą drogę wyżłobioną wtedy szkłem. Zatykam sobie usta ręką i krzyczę bezgłośnie w zaciśniętą pięść. Ciepła ciecz spływa mi wzdłuż kręgosłupa.
Ledwo zasklepione rany otworzyły się przy naciągnięciu skóry. Mam ochotę zakląć głośno – akurat teraz? W panice staję na równe nogi, z trudem oddychając. Nie chciałam oglądać krwi już nigdy, w ogóle nie miałam zamiaru już nigdy oglądać swoich ran!
W idiotycznej panice, dławiąc w ustach płacz, na oślep uderzam głową o coś twardego. Mam wrażenie, że tysiąc małych, dotkliwie kujących wpycha mi się pod skórę całego ciała. Wszystkie te bodźce sprawiają, że kręci mi się w głowie. Nie, to raczej od uderzenia kręci mi się w głowie. Aparat wciąż wyświetla numer i głośno domaga się odebrania połączenia, a ja nie mogę się podnieść. Jednocześnie chcę odebrać oraz nie chcę. Targają mną sprzeczne uczucia.
– Cholera – szepczę jeszcze w ciemność.
W tej samej chwili czuję jej zapach. Widzę ją gęstą, skapującą na podłogę…
Skondensowaną ciemność.
A potem chyba tracę przytomność, bo ciemność gęstnieje jeszcze bardziej, potem jakieś ostre światło przeszywa mi czaszkę na wylot i tylko w głowie dudni mi głuchy odgłos dzwoniącego telefonu.

2 komentarze: