Postanawiam skończyć z wieczną ucieczką. Tym razem ja poprowadzę
grę, choć nikt się o tym nie dowie. Nie ma mowy o całkowitym
zdemaskowaniu, ale tym razem nasze szanse są równe. Jesteśmy w
Wiedniu, w moim mieście, tutaj panują inne zasady. Będę walczyć
na swoich warunkach. Te odważne myśli towarzyszą mi, kiedy stawiam
kolejne kroki w stronę osoby, z którą zupełnie nie mam ochoty
rozmawiać. Jej jednak zależy na tym bardzo, a ja dochodzę do
wniosku, że przemęczę się przez te kilka minut, zatajając
podstawowe informacje. Tylko w ten sposób dowiem się, co
pozostawiłam w Denver i co powinnam zrobić… Być może nie
obejdzie się bez pomocy od kogoś innego. Raz w życiu czuję, że
mam do kogo się zwrócić.
Nie... Po raz drugi, lecz o tym pierwszym lepiej nie wspominać…
Jak zawsze milcz, dziewczyno, cicho sza.
Otrząsam się z resztek nieprzyjemnych wspomnień i
podszeptów chłopaka, na którego temat zamilkłam na wieki. Patrzę
w oczy zbliżającej się istoty, opanowuję obrzydzenie. Nie ze
względu na wygląd, bo on się nie zmienił. Średniej wielkości
czarny tunel w prawym uchu, włosy w kolorze słomy opadające na
wydatne kości policzkowe. Wygląda w porządku, odrzuca mnie fakt,
że po prostu tutaj jest. Dwulicowa i interesowna. Grubą warstwą
kłamstwa maskująca to, w jaki sposób żyje oraz w jakim niegdyś
syfie przyszło jej się obracać. Niestała.
Czy Dallas żywił do niej kiedykolwiek jakieś uczucia? Chyba nie.
– Dawno się nie widziałyśmy – słyszę, a okropny, nieszczery grymas wykrzywia jej wydatne usta na podobiznę uśmiechu. – Wszyscy cię, złotko, szukali w popłochu.
– Cześć, Sheila – mówię tonem suchym jak wióry. – Czego
więc wszyscy chcą ode mnie?
Parska śmiechem, jakbym powiedziała coś niesamowicie zabawnego.
Zakłada niesforny kosmyk cienkich włosów za ucho. Bierze mnie pod
ramię, wpijając długie paznokcie w skórę i zmierza w stronę
okolicznego parku, do którego tak lubiłam chodzić z dziadkami w
dzieciństwie.
– Zachowałaś się jak dziecko, którym w zasadzie jesteś…
– Jesteś o pół roku młodsza, zapomniałaś? – wchodzę jej w
słowo, ale zbywa mnie lekceważącym machnięciem dłoni.
– Nieistotne. Nie podejrzewałam, że po prostu, jak tchórz, który
nie potrafi przyjąć konsekwencji własnych błędów, zwiejesz z
kraju – kontynuuje z zarozumiałą miną. – Nie pasujesz do nas.
Gdyby to zależało ode mnie, już dawno zerwałabym współpracę z
tobą. To tylko Dal wciąż cię trzyma.
– Dallas robi to wbrew mojej woli – mówię przez zaciśnięte
zęby.
Siadam na ławce i wpatruję się w czubki swoich butów, a potem na
zieloną wciąż trawę. Po drugiej stronie, za drzewami, jakaś
grupka dzieciaków wybucha salwą śmiechu. Nawet urocza sceneria
parku nie jest w stanie poprawić mi nastroju. Czuję się, jakby
ktoś przyciskał mi kamień do pleców. Te dzieci nie mają pojęcia,
jak cudownie jest być w błogim stanie nieświadomości. Nie znać
prawdziwych problemów i udręk, nie wiedzieć, co znaczy cierpieć.
Ale nic na to nie poradzę. Trzeba liczyć się z tym, że życia się
nie wymieni. Ma się tylko jedno.
Prostuję się, rany na plecach i boku znów zaczynają okropnie
piec. Być może nieodpowiedzialne z mojej strony jest nic z nimi nie
robić, zaciskać jedynie zęby, kiedy bolą. Ale nie chcę wracać
do wydarzeń z Denver, nie chcę nikomu o nich mówić. Może wkrótce
będę musiała...
Ciężkie westchnienie blondynki siedzącej obok wyrywa mnie z
zamyślenia.
– Trave ma rację, jesteś niereformowalna. Gdybym przyszła z nim,
może bardziej przemówiłby ci do rozumu, ale jak zwykle woli
bardziej efektowne wejścia.
Składam jej słowa w zrozumiałą całość, ponieważ zawsze mówi
nieco chaotycznie i robi mi się niedobrze. Ciałem wstrząsa
niekontrolowany dreszcz, którego nie potrafię opanować. Najpierw
przychodzi mi na myśl miliard przypuszczeń i wątpliwości, a
potem… cisza. Nawet mój umysł jest w ciężkim szoku, nie potrafi
znaleźć konkretnej reakcji, jaka powinna nastąpić. Pewnie tysiąc
małych, szarych komórek biega szaleńczo po całym moim mózgu, bez
opamiętania wyrzucając wszystkie teczki z folderu „pamięć
podręczna” i „jak zachować się w przypadku powrotu osoby, z
którą za wszelką cenę spotkania pragniesz uniknąć”.
– Travis… tutaj… jest? – krztuszę się każdym
nieprawdopodobnym słowem, ledwo wyduszając z siebie dźwięki przez
zaciśnięte gardło.
Kiwa twierdząco głową. Przed oczami latają mi mroczki i krew
pulsuje mi w uszach. Witaj, koszmarze… Muszę jakoś uratować się
przed niewygodną dla mnie sytuacją. Chwytam ostatniej deski
ratunku. Na Sheilę łatwo jest wpłynąć, jeśli odpowiednio
dobierze się słowa. Biorę głęboki oddech i patrzę wprost w jej
szare, beznamiętne tęczówki.
Można o niej powiedzieć wiele złych rzeczy, ale posiada jedną z
bardziej pozytywnych cech: potrafi zrozumieć ciężką sytuację.
Przeszła wiele, sama również dużo ma za uszami, ale życie dało
jej w kość. Historia tego, w jaki sposób ją poznałam, jest
krótka i żałosna. W wieku szesnastu lat dorabiała sobie, łapiąc
co bardziej tolerancyjnego mężczyznę, któremu nie przeszkadzał
jej biedny wygląd i dawała się wykorzystywać. Dallas, widząc ją
codziennie w tym samym miejscu, wpadł na bardzo dobroduszny pomysł
zaopiekowania się nią. Nie, myli się ten, kto myśli, że to z
dobrego serca. Nigdy nie dowiem się, co go do tego skłoniło, ale
chyba po prostu lubił być tym panującym i łaskawym, którego
całuje się po rękach za podarowanie potrzebnych pieniędzy, a tych
akurat miał jak lodu. Poza tym posiadała mnóstwo potrzebnych mu
wtyków, bo w Denver znała prawie każdego, a z co najmniej połową
się przespała. Smutne było życie Sheili Baseville, smutniejsze od
mojego – ja przynajmniej miałam zawsze dach nad głową.
– She, posłuchaj mnie – odwracam się ku niej gwałtownie, a ona
aż podskakuje z zaskoczenia. – Nikt nie może mnie tutaj znaleźć.
Nie mogę wrócić do Denver, nie mogę dalej uczestniczyć w tej
idiotycznej zabawie. Koniec z tym.
– Wiem, co wydarzyło się wtedy u Crew – oświadcza spokojnie,
ignorując moje słowa. Ogląda obojętnie swoje wypielęgnowane
paznokcie. – Zrobiłaś niezłe przedstawienie. W sumie nawet
zabawne.
Dłonie same zaciskają mi się w pięści. A więc tak to wszyscy
widzą? Z frustracji nie wiem nawet, co powiedzieć. Pobłażliwy ton
Sheili wyprowadził mnie z równowagi. Uważają mnie za kogoś, kto
nie wie, co się wokół niego wyprawia, kogo mogą doprowadzić do
szaleństwa najprostsze zagadnienia. Nie znają prawdziwego powodu,
nie obchodzą ich uczucia. Do cholery, nikt nigdy nie potraktował
mnie poważnie!
– Dla ciebie to było przedstawienie – wymawiam głoski powoli,
nasączając każdą jadem i wściekłością. – Ale ten „występ”
nie był zaplanowany i słono mnie kosztował.
Obraca głowę i po raz pierwszy patrzy na mnie z jakimś
zrozumieniem i współczuciem.
– Daj mi dwa tygodnie – proszę, nabrawszy głęboko powietrza. –
Dwa tygodnie, czternaście dni. Zajmij czymś Dallasa, nie wiem,
wymyśl jakiś powód, dla którego powinien dać mi spokój. Albo
powiedz, że masz jakiś problem. Tobie będzie chciał pomóc
najpierw.
Waha się, rozważając moją prośbę. Powinna się zgodzić,
błagam, niech się zgodzi…
– No i co będę z tego miała? Dlaczego powinnam ci pomóc?
– Bo niegdyś byłaś moją przyjaciółką, nędzna wywłoko –
myślę sobie z irytacją, ale zdobywam się na lekki uśmiech i
głośno mówię: – Ponieważ cię o to proszę. Ponieważ
rozumiesz, jak to jest.
Znowu wybucha śmiechem. Przeczesuje dłonią włosy i wstaje,
zupełnie już tracąc mną zainteresowanie. Wpatruje się w jakiś
punkt za parkiem. Kiedy założy szpilki, jest dużo wyższa ode
mnie. Wygląda jak młodziutka nauczycielka pouczająca niesforne
dziecko. Czuję się stłamszona, ale nie tracę panowania nad sobą.
Jak to mówiła psycholog? Wyobraź sobie krople deszczu i je licz?
No to wyobrażam sobie te krople, żeby tylko nie uderzyć tej
okropnej, ozdobionej makijażem buźki. Taka elegancka, a kiedyś
babrała się w najgorszym brudzie. „Jedna, druga, trzecia”.
– W porządku, mogę ci pomóc – odpowiada w końcu głosem
przekazującym jasny komunikat: „to ja tutaj rządzę”. – Ale
jeśli mi się nie uda, to nie będę specjalnie dla ciebie tego
odkręcać. W ogóle nie zasłużyłaś na moją pomoc.
Dlaczego nagle te krople robią się takie duże i ciężkie? Kiwam
powoli głową, zgrzytając zębami i liczę dalej – „czwarta,
piąta, cholera, szósta, możesz już sobie iść?”.
– W porządku, tylko… Nie mów Avisowi, że ze mną rozmawiałaś.
I jeśli jakimś przypadkiem dowiesz się o miejscu mojego pobytu,
nie zdradzaj nikomu.
Uśmiecha się zarozumiale kącikiem ust. Z dumą przemierza parę
dostojnych kroków i odwraca się w ostatnim momencie, przybrawszy
jedną z najbardziej koszmarnych, złośliwych min.
– Być może jeszcze będziesz żałować, że poprosiłaś mnie o
przysługę, złotko.
Jedna z tych zasranych kropel robi się coraz większa i większa, a
potem wyobrażam sobie, jak spada na Sheilę, miażdży ją wprost na
chodniku, a ona krzyczy, błagając o pomoc…
Wzdycham, rozluźniając zaciśnięte szczęki i ze zdumieniem
stwierdzam, iż pogryzłam sobie wargi do krwi. Wypluwam czerwoną
ciesz na trawę, poprawiam torbę na ramieniu. Idę w stronę poczty,
starając się zapomnieć o słowach, które przed chwilą padły w
moją stronę. Chyba popełniam wielki błąd, a zemsta nadejdzie
bardzo szybko. A jednak chcę wierzyć w Sheilę, wierzyć, że mi
pomoże.
***
Spoglądam w każde okno po kolei, ale wszystkie są ciemne i to
mnie niepokoi. Jakieś ukłucie w sercu podpowiada mi, żeby w ogóle
nie rozmawiać z Reginą. I tak dowiedziałem się już wiele, ale…
Ona coś ukrywa. Wiem o tym.
Cały dobry nastrój, który zdążył powrócić podczas tego
długiego dnia poza miastem, nagle gdzieś się ulatnia, ale nie daję
nic po sobie poznać. Ignoruję gulę narastającą mi w gardle z
niewiadomego powodu. Przyklejam do ust najszerszy ze swojego
repertuaru uśmiechów. Dotykam ramienia Line, siedzącej obok. Żadne
z nas nie chce wysiąść z samochodu. Mam wrażenie, że to jakaś
ważna chwila, która daje początek czemuś ważnemu. Chyba się
trochę boi.
Odnajduję dziewczęcą dłoń w cienkim swetrze i delikatnie wsuwam
palce w jej rękę, opuszkami przecierając nadgarstek.
– Może nie powinnam? – pyta w końcu. – To chyba będzie dla
niej trochę…
– Wymigujesz się, różyczko – przerywam jej, nie przestając
patrzeć w jej ciemne tęczówki. – To tylko moja siostra. Trochę
poraniona życiowo, ale to nie czyni z niej potwora.
– Wiem przecież. Chodzi o to, że może to nie jest odpowiedni
moment. Rozumiesz, dopiero co przyjechała do w zasadzie obcego jej
świata… Pewnie oczekiwała, że będziesz sam…
Milknie, nieco zażenowana. Może mieć trochę racji. Regina
zapewne wróciła do Wiednia z oczekiwaniem, że wszystko będzie jak
dawniej. Ale życia naszych rodzin rozłączyły się już dawno.
Nieuniknione były zmiany i kolejne kroki do przodu.
Gdybym tylko wiedział, co myśli i planuje…
– To ja jutro wpadnę – informuje mnie cicho, zbierając się już
do wyjścia. – Przyniosę jej trochę ciuchów czy coś, bo pewnie
w jednej walizce nie zdołała wpakować tyle, ile jej potrzeba. I…
Pogadaj z nią dzisiaj, ale nie mów jej, że ja cokolwiek wiem. Nie
zaufa mi wtedy.
– W porządku – wzdycham. – Addie, wiesz co?
– No?
– Mam niewiele wolnego czasu, ale postaram się podzielić go po
równo na was dwie, wiesz? – ciągnę ją jeszcze na chwilę do
siebie. Po tych kilku dniach chłodnego dystansu ciężko mi się z
nią rozstawać, poza tym nie wiem, co mnie czeka wewnątrz mojego
własnego domu. – Serca mam trzy, jedno do ciebie, jedno do niej, a
jedno do gitary – dodaję pół żartem, pół serio.
– A u mnie na ciebie przypadają dwa, bo jesteś taki gruby…
Wieczorną ciszę rozdzierają dwa niekontrolowane rechoty, które
sprawiają, że sąsiadka z naprzeciwka szybko zamyka okna. Chyba nie
przepada za radością i energią dwójki młodych ludzi, która
właśnie rozpoczyna jakiś nowy etap w swoim życiu.
A może po prostu naprawia ten stary?
***
Denver, 23 listopada 2008
Wiedniu,
Ja po prostu wiedziałam, żeby rozmawiać dziś z Avisem.
Mogłam wykombinować coś na szybko, powiedzieć, że źle się
czuję... Ale omotał mnie nagły przypływ odwagi. Nie powinnam go
nigdy słuchać.
Ze wściekłą pasją oddawałam się swojej ulubionej czynności
– szkicowi. To nie był dobry dzień, rano cudem uniknęłam kłótni
z ojcem, a w szkole wszyscy zupełnie mnie ignorowali. Rysunek
mnie relaksuje. Rozłożyłam dwa pudełka węgli o różnej
grubości i zamaszyście kreśliłam kontury rozwianych wiatrem
drzew, kiedy uchyliły się drzwi. Siedziałam jak na
szpilkach, spodziewając się Dallasa z
ochrzanem za czwórkę minus z informatyki (do której oczywiście
zawsze kazał mi się przykładać), ale to był Trave. Z
głośniejszym biciem serca gwałtownie odłożyłam ołówek,
gotowa kazać mu się wynieść.
– Cześć, Gin – przywitał się radośniej niż zwykle, co od
razu wzbudziło moje podejrzenia. – Co słychać?
– Daruj sobie grzeczności – odparowałam, cofając się z
krzesłem do tyłu. Od razu postąpił krok w moim kierunku. –
Czego chcesz?
– Mam coś dla ciebie.
Miał na sobie imponujący płaszcz, który tak zawsze mnie w nim
pociągał. Z ciemnymi włosami do ramion wyglądał jak staromodny
sekretarz. Bardzo podejrzany sekretarz. Wyjął coś spod tego
ciemnego, wierzchniego okrycia i zamachał mi przed oczami. Wyjęłam
mu z dłoni kartkę i wgłębiłam się w równy druk. Zimne czubki
jego palców poczęły sunąć po tyle mojej szyi. Wyraźnie bawiła
go moja nerwowość.
– Skąd to masz? – zapytałam równie chłodno, jak jego ręce.
Nie miałam nawet odwagi ich odtrącić.
W moich dłoniach drżała kartka papieru, pokryta równym
drukiem.
I zanim zdążyłam cokolwiek z siebie wykrztusić, zgasło
światło, a chłód jego dotyku oplótł mnie jak przenikliwie
lodowata woda.
Wywaliło korki. Za bardzo się boję, żeby wstać i coś z tym
zrobić. Nienawidzę ciemności.
Ostatkiem sił dobrnęłam jakoś po tę kronikę, a teraz siedzę
pod kanapą, świecąc sobie jakąś miniaturową latarką, którą
wygrzebałam z szuflady w kuchni. Czytam ten wpis z każdym słowem
spokojniej, co jest dość osobliwe, zważywszy na to, że dotyczy
tego, o którym wolałabym zapomnieć.
Zaznaczam nierówną strzałką numer strony, na której opisałam
dokładnie ostatnią sytuację, kiedy zgasło światło. Mam
nadzieję, że gdy przeczytam jeszcze raz o tamtym wydarzeniu,
chociaż fragment, to w spokoju wstanę z podłogi i przestanę się
trząść. Dam sobie radę, tak jak wtedy.
Słyszę dźwięk telefonu. Spoglądam na niego trwożnie i zamiera
mi serce. Znam ten numer. Ledwo oddycham ze zdenerwowania, ale
schylam się po słuchawkę i wtedy obezwładniający ból przeszywa
mi kark, żebra, biodra, dół
pleców. Całą drogę wyżłobioną wtedy szkłem. Zatykam sobie
usta ręką i krzyczę bezgłośnie w zaciśniętą pięść. Ciepła
ciecz spływa mi wzdłuż kręgosłupa.
Ledwo zasklepione rany
otworzyły się przy naciągnięciu skóry. Mam ochotę zakląć
głośno – akurat teraz? W panice staję na równe nogi, z trudem
oddychając. Nie chciałam oglądać krwi już nigdy, w ogóle nie
miałam zamiaru już nigdy oglądać swoich ran!
W
idiotycznej panice, dławiąc w ustach płacz, na oślep uderzam
głową o coś twardego. Mam wrażenie, że tysiąc małych,
dotkliwie kujących wpycha mi się pod skórę całego ciała.
Wszystkie te bodźce sprawiają, że kręci mi się w głowie.
Nie, to raczej od uderzenia kręci mi się w głowie. Aparat
wciąż wyświetla numer i głośno domaga się odebrania połączenia,
a ja nie mogę się podnieść. Jednocześnie chcę odebrać oraz nie
chcę. Targają mną sprzeczne uczucia.
– Cholera
– szepczę jeszcze w ciemność.
W tej samej chwili czuję jej
zapach. Widzę ją gęstą, skapującą na podłogę…
Skondensowaną ciemność.
A potem chyba tracę
przytomność, bo ciemność gęstnieje jeszcze bardziej, potem
jakieś ostre światło przeszywa mi czaszkę na wylot i tylko w
głowie dudni mi głuchy odgłos dzwoniącego telefonu.
Oh,swietny rozdzial :)
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
Usuń