Dziewięć:
19
sierpnia 2009
Z
salonu słyszę symfonię kilku różnych głosów, a po chwili także
śmiechów. Uśmiecham się pod nosem, nalewając wodę
mineralną
do szklanki, wolałbym jednak
usłyszeć znów śmiech Reginy, a ten nie nadchodzi.
Stara
się ułożyć sobie jakoś życie. Szkoda tylko, że wciąż nie
chce mówić o Denver. Obawiam się, że spotkania z Edith nic a nic
nie dają.
Cóż, być
może jej zamknięcie poza luźnymi rozmowami nigdy nie zniknie. W
takim razie musi naprawdę dobrze udawać dobry humor. Coś czuję,
że to prawda – po prostu doskonale maskuje uśmiechem i
towarzyskością to, co martwi ją wewnątrz.
– Nie
grasz? Zaraz zdemolują ci salon – rozbawiona Addie uwiesza się na
moim ramieniu, dotykając delikatnie ustami mojego policzka.
Kocham ją,
mimo wszystko, mimo jej humorów, mimo naszego ogólnego rozbicia i
zmęczenia, mimo ciężkiej sytuacji, mimo że nie mamy dla siebie
czasu. Co innego mi pozostaje?
A potem,
niespodziewanie, na myśl przychodzi mi szept Edith sprzed paru dni i
czuję obrzydzenie do samego siebie, za to, że jedynie pomyślałem
o jej słowach. Nie powinienem zwracać na nie uwagi, a jednak…
Zasiały niepewność w moim sercu na jeszcze długi czas.
Zasiały
to, czego najbardziej się obawiałem. Zasiały strach, wątpliwość,
przed którą najbardziej na świecie starałem się uchronić.
Odpowiedzialność. Moje decyzje to nie tylko fragmenty
układanki, a każda stworzy równie udane dzieło, nie… Jeśli
wybiorę niewłaściwy element, kruchy obraz w moich rękach
rozpadnie się na kawałki, zniweczy idealny plan. Niczego nie można
się przecież spodziewać. Widocznie od śmierci mamy zapomniałem o
tym. Wyleciała mi z głowy ostrożność i świadomość, że nic
nie jest tak trwałe, jak nam się wydaje.
Myślałem,
że przebieduję swoje życie w spokoju. Po takiej tragedii sądziłem,
że życie już mnie osądziło, zapłaciłem cenę za wygodny azyl w
swoim życiu, że spokojnie mogę teraz oczekiwać wszystkiego
podanego wprost na tacy.
Błąd.
Zapłacić
trzeba za wszystko, uświadamiam sobie, patrząc w ciemne tęczówki
Adeline, które mają w sobie ten blask nawet w ciemności, niczym
aromatyczna, świeża herbata. I nie wiedzieć czemu, czuję w sobie
ziarno strachu. Lękam się przyszłości. Lękam się tego, że
zmienią się moje uczucia, zmienią się jej uczucia, że w każdej
chwili może zmienić się wszystko. Mogę
nie być na to gotów...
I
także w tym momencie moje serce łamie przedziwne jak na te
okoliczności pytanie: czy kłamię? Czy oboje składamy te
obietnice, nie potrafiąc ich dotrzymać? Być może każde z nas
zbudowało azyl w tym drugim i jeśli runie jedno, runie też drugie.
„Być obok” nie oznacza „być drugą połówką twojego azylu”.
Omotaliśmy siebie nawzajem, bo tak było łatwiej, bo bezpieczna
przystań jest daleko.
Najpewniej
dalej, niż myślimy i sięgamy wzrokiem. Wszyscy jesteśmy samotni i
niewidomi. Tak już przyszło nam żyć.
***
Wiedniu,
Wciąż
mam w pamięci rozmowę z ojcem. Czy jest coś gorszego od
świadomości, że się kogoś zawiodło? To prawda, robiłam to
pewnie przez większość życia, ale dobił mnie upór w jego
głosie, przyzwolenie na coś, co nie da ci całkowitej satysfakcji,
bo wiesz, że on tego nie aprobuje. Twój ojciec. Twój własny
ojciec, który czytał ci bajki na dobranoc, który mówił, że
jesteś jego słońcem na niebie i źródłem szczęścia. Pamiętam,
że to mówił. Musiał mówić. Inaczej chyba nie byłabym w stanie
go jeszcze kochać.
Nawet
nie zauważam mijających minut. Wciąż coś robię – chodzę na
wizyty kontrolne do lekarza, załatwiam różne papiery, składam
aplikacje do szkół. Akademia Sztuk Pięknych. Brzmi dostojnie, zbyt
dostojnie jak na moje umiejętności. Boję się, że wraz z
rozpoczęciem semestru moja niepewność nasili się jeszcze
bardziej, a to odbije się na moich pracach.
O nie,
muszę przestać się dobijać.
Mam
nowe życie, to liczy się najbardziej.
– Ach, to
znów ty.
W małym
lusterku obok widzę jego niewyraźne odbicie i widzę też, że się
uśmiechnęłam. Dlaczego?
Odkładam długopis i przychylam głowę. W
jego głosie jest tym razem coś bezczelnego, coś, co mi się nie
podoba. Nie mogę powiedzieć, że serce nie zamarło mi na jeden,
krótki moment, kiedy tylko uchwyciłam dźwięk jego głosu na dole,
kiedy przywitał się z Georgiem. Słyszałam doskonale, że Tom
powiedział mu o naszych przypadkowych spotkaniach… I skłamię,
mówiąc, że nie poczułam nic. A jednak wdziewam swoją maskę
obojętności po raz kolejny. Smutni ludzie z wesołymi twarzami –
to moja rasa. Pewność siebie mi nie imponuje. Wszyscy uczestniczymy
w jednej, wielkiej maskaradzie, ot co.
Nie patrzę na niego.
– Jesteś mi coś winna – mówi tym
głębokim głosem.
Mimowolnie przewracam oczami, a potem
spoglądam na niego i wstrzymuję oddech z zaskoczenia. Ma podbite
oko, ale mimo to uśmiecha się tak szeroko, że pewnie boli go
policzek.
– Co się stało? – pytam, unikając
wyjaśnień co do pamiętnego lotu samolotem i jeszcze później.
– Bill odrobinę się zdenerwował –
wzrusza ramionami. – Nic wielkiego. To jak?
– Nie rozumiem.
– Czy jesteś gotowa odwdzięczyć się za
alkohol w samolocie?
Nie odpowiadam, krzywię się tylko nieco. Na
jego policzku rozlewa się szkarłatna plama. Jak kilka na moich
żebrach. Ignoruję mdłości, które przychodzą na samo wspomnienie
siniaków i silę się na spokojny ton:
– No cóż, mam jakiś inny wybór?
Ludzie zazwyczaj robią jakieś miny, kiedy
ich zaskakujesz, ale Tom jest opanowany. Uśmiecha się, owszem, a
jednak nie rzuca mi się do stóp z podziękowaniem. Już otwiera
usta, żeby coś powiedzieć, kiedy do pokoju wpada Georg. Jestem
lekko zawiedziona. Czekałam, aż powie coś przewidywalnego,
mogłabym wtedy powiedzieć coś, co mu się nie spodoba, a potem…
– Tom, dzwoni David – ledwo powstrzymuje
się od śmiechu. – Tak jakby wrócił do Wiednia i ma dla ciebie
ciekawą propozycję, a mianowicie chce ci nogi z dupy powyrywać.
Koniecznie musimy to zobaczyć.
Teraz to Kaulitz się krzywi i wydaje z siebie
długie westchnienie. Wyrywa mojemu bratu słuchawkę z poirytowanym
parsknięciem. Oddala się, mrucząc pod nosem jakieś obelgi.
– Dlaczego właściwie zniknął na kilka
dni? Robił coś istotnego?
– No raczej, skoro widzieliście się aż w
Denver – odpowiada Georg, wciąż z rozbawionym uśmiechem. –
Zafundował sobie kilka dni urlopu nielegalnego. Cholera jasna, ja
też tak chcę! Zaraz zadzwonię do Adeline i możemy uciekać na
jakąś Grenlandię, co ty na to?
– Grenlandia jest beznadziejna – mruczę,
wracając do przerwanego zajęcia i moje myśli powoli odpływają.
Georg, który wychodzi po chwili, spojrzawszy
na mnie z troską, a ja zostaję ze swoją Kroniką.
Bezmyślnie szkicuję na okładce kontur
zachodu słońca na tle rozległej plaży, wyobrażając sobie, jak
siedzę, wodząc bosą stopą po powierzchni niebieskiego oceanu i
kompletnie niczym się nie przejmuję.
Nie ma nic. Wolność jest słodka jak
złączone usta kochanków... I tak samo zwodnicza - samotna.